Loading...

A może by tak rzucić wszystko i pojechać do Ostrawy?

Czeska Ostrawa – tak blisko, a zarazem tak daleko, bo mimo bycia sporym ośrodkiem wszelakiego sortu oddalonym od Mikołowa najwyżej o 50 minut drogi, prawie nigdy mnie tam nie zawiało. W końcu trzeba było się jednak wybrać do Ostrawy na poważnie. I to nie z byle jakiej okazji, a w ramach celebracji wieczoru kawalerskiego kumpla. Wcześniej w Ostrawie właściwej byłem ledwo dwa razy. Pierwszy raz w bodajże 2005 albo 2006 roku, razem z Terrordome, w którym wówczas obsługiwałem gitarę. Występowaliśmy w jakimś squatowym, zadymionym speluno-klubie razem z miejscowymi crust core’owcami xDisneyx i crustami przyjezdnymi (Derrida z Finlandii). Mało z tego pamiętam. Padało, Turek w kebabie orżnął mnie na kasę, koncert był taki sobie, a potem piliśmy u kogoś w mieszkaniu. Drugi raz pojechaliśmy rok temu na Stodolni na obiad, jako że na Porubie padało i mój ulubiony basen (a właściwie sztuczne jezioro) został wcześniej zamknięty. Trafiliśmy do Potrefena Husa, sieciówki Staropramena, mającej swoje lokale w różnych większych miastach Czech oraz Słowacji. Swoją drogą jest to przykład udanej sieciówki, bo ciepły, nowoczesny, nieco amerykański wystrój jest miły dla oka, dania są na dobrym poziomie, a lanemu Hoegaardenowi czy Leffe Brune rzadko powiem nie, zupełnie w nosie mając koncernowość tych piw.

No ale, jako rzekłem, porządnego zwiedzania Ostrawy jeszcze nie zaliczyłem. W pewną zaskakująco ciepłą wrześniową sobotę wpakowaliśmy się więc z dwoma kumplami do auta i wyruszyliśmy do Ostrawy przed resztą ekipy, żeby przed wieczorem jeszcze trochę pozwiedzać. W tym miejscu warto nadmienić, że czeskie (i słowackie) miasta, z pominięciem stolic, za dnia są wymarłe, w klasycznym sensie. Na ulicach rzadko można kogoś spotkać, a poza przecinającymi miasta magistralami nawet aut jest na tyle mało, że człowiek wypatruje tylko kłębów siana, gnanych przez wiatr po betonowych pustkowiach, niczym w kiepskich westernach.

Traf jednak chciał, że przyjechaliśmy do Ostrawy akurat na 750-lecie fundacji tego miasta, co przekładało się na to, że na oddalonym o 200m od naszego lokum placu Masaryka, czyli głównym rynku Ostrawy, stoiska rzemieślnicze i gastronomiczne oraz scena, przed którą produkował się jakiś czeski komik, przyciągnęły mniej ludzi niż przeciętne dożynki na polskiej prowincji, ale jednak całkiem sporo jak na czeskie miasto o tej porze dnia. Nawet takie 300-tysięczne jak Ostrawa.

Architektonicznie starówka Ostrawy może się podobać. Jest trochę ładnych, starych kamienic (częściowo odrestaurowanych), poprzetykanych prostymi, brzydkimi komuszymi plombami bez zdobień, jest całkiem ładny stary ratusz, jak również sporych rozmiarów kościół świętego Krzyża oraz ciekawy, ceglany zbór ewangelicki. Jest oczywiście również prostokątny, szpetny pawilon, nieodłączny element rynków u naszych południowych sąsiadów – władze minionego systemu w ten sposób konsekwentnie oszpecali u nich centralne miejsca w miastach.

Przy tymże rynku można też kupić „oryginalne katowickie rurki”. Takie z kremem. Fajnie, że jest jakaś polska marka popularna poza granicami naszego kraju i nie szkodzi, że większość mieszkańców Katowic pod taką nazwą pewnie nie podejrzewałaby wyrobu cukierniczego, tylko gazrurki, którymi okładają się nawzajem mieszkańcy Wełnowca.

Udaliśmy się do restauracji Europa na szamę. Dobre mięso, frytki z flaków wołowych (sic!) i ładna kelnerka, szkoda tylko, że czas oczekiwania na jedzenie przekroczył jedną godzinę. Niby spoko jak się człowiekowi nie śpieszy, ale jak pije Urquella po Urquellu i w głowie coraz bardziej szumi, a pan młody nawet jeszcze z Mikołowa nie wyjechał, to trochę ryzykownie. Jako że minibrowar robiący piwo Qasek był jeszcze zamknięty, po obiedzie udaliśmy się do nowego ratusza.

No i co by nie mówić – betonowy brutalizm budynku oraz marmurowe, ale grubo ciosane, surowe wnętrze wprawdzie nie są ujmujące estetycznie, ale za to widok z wieży ratuszowej, to poza dziewczynami w klubach Hell oraz Mex najlepszy widok tego dnia. Stąd dopiero widać, jak ciekawym i ładnie położonym miastem jest Ostrawa. Na północy są pagórki i jest zielono, widać w oddali hałdy po polskiej stronie granicy, nieodległy stadion Banika Ostrava oraz sporych rozmiarów koksownię. Na południowym zachodzie w oddali majaczy czeski Beskid, a konkretnie Morawska Wołoszczyzna, piękne pasmo górskie, które polecam na wycieczkę. No i mamy samą Ostrawę. Miasto różnorodne, w którym między blokowiskami mieszczą się wiekowe hacjendy, zaraz przy blokach wystają szyby kopalniane, na dachu jednej z pobliskich kamienic widać antyczne wręcz obserwatorium astronomiczne, a na zachodzie w hucie Mittalu widać ogień i słychać wybuchy. Mimo że mam lęk wysokości, byłem lekko pod wpływem i generalnie nieco spanikowany, to miejsce było rewelacyjne i powinno być zaliczone przez każdego, kto się znajdzie w Ostrawie.

Stamtąd poszliśmy już bezpośrednio do minibrowaru na zapraw… degustację. Pivovarsky Dum Ostrava jest producentem piw marki Qasek i ma dwa lokale położone klatka w klatkę. Hobit Club oraz U Skakaveho Ponika, czyli Pod Rozbrykanym Kucykiem. Tak, właściciel wydaje się być mocno zafascynowany twórczością Tolkiena. Z tego punktu widzenia nie powinien nas był dziwić widok zastany w Hobbit Clubie, dość ciasnej spelunie, tego dnia wypełnionej orkami. Znaczy się, rockersami, ale nie takimi samcami alfa ze spędów bajkerowców na rockowych teledyskach, tylko samcami gamma, z reklam margaryny. Klub był tego dnia zarezerwowany przez grupę takich osobników, wybraliśmy się przeto na ogródek sąsiedniego U Skakaveho Ponika, skąd można było w pewnym momencie usłyszeć wielki wiwat z Hobita, wolę nie wiedzieć, czym spowodowany. Sympatyczna obsługa poczęła nas raczyć kolejno piwami podpiętymi do kranów. Niestety, tylko połowa była obsadzona przez piwa marki Qasek, ale za to zaliczyliśmy miniprzegląd czeskich mikrusów.

Najlepszy był Sladar, desitka z olomouckiego browaru Hanacky. Fest chlebowy, pachniał jak świeżo z piekarni, nieznaczne masełko, fajnie ułożone, absolutnie nie wodniste, proste ale bardzo udane piwo stołowe z delikatną nutką chmielu (7/10). Konopex 11 z bohumińskiego Skreconskiego Zabaka nie został dopity – pełen zjełczałego masła i kostki zapachowej prosto z dworcowego pisuaru, łodygowy, z cierpką goryczką (2,5/10). Qasek 12 był tylko niezły. Słodka kukurydza, trochę chmielu żateckiego, trochę estrowe (nuta brzoskwini), ale za to fajna, ziołowa goryczka (6/10). Zbuja z Beskidskyego Pivovarka też już kiedyś piłem, ale bardzo dawno temu. Karmelowo orzechowy lager wiedeński, całkiem treściwy (trzynastka), lekko goryczkowy. Dobre piwo (6,5/10). Na koniec powrót do browaru Pivovarsky Dum Ostrava. Extra Horke 11 potwierdziło swoją klasę (piłem je już kiedyś z butelki) – klasyczne chlebowo-ziołowe połączenie, lekka słodycz resztkowa, podkreślona goryczka, ciut tytoniowy finisz (7/10). I jeszcze Qasek Výročák, APA na chmielu Galena. Połączenie typowe dla czeskich mikrusów bawiących się w Amerykę, czyli wyraźna cytrusowość i delikatne nuty słodkich owoców, ale z zachowanym chlebowym charakterem czeskich piw jasnych. Dobry balans (6,5/10).

Knajpa w porządku, ogródek dysponuje placem zabaw, a rudymentarne wnętrze jest całkiem miłe dla oka. Dwie butle udało mi się wyhaczyć na wynos, więcej własnych piw nie mieli na stanie. Lejla (ekstr. 10%, alk. 3,5%) to ‘svetly lekky ale’, a więc z pewnym przekąsem można powiedzieć, że czeska desitka, tyle że tańsza w produkcji. Jednak mimo zaznaczenia, że są tu czeskie chmiele, piwo pachnie wyraźnie owocowo, lekko brzoskwiniowo, przy czym goryczka ma już bardziej ziołowo-liściasty charakter. Strzelam, że jakaś Ameryka też w piwie wylądowała, dając piwu nieco nowofalowy sznyt. W rzeczy samej, jest lekkie, pijalne, a przy tym nie wodniste, no i goryczkę ma odpowiednio podkreśloną. Serio bardzo dobre (7/10). Qasek Trigo (ekstr. 12%, alk. 4,5%) to klasyczna pszenica po goździkowo-pieprznej stronie mocy, z dodatkową nutką gumy balonowej. Pszenica po tej stronie mocy, którą akurat lubię mniej, ale bardzo rześka, podszyta kwaskowymi drożdżami, z lekko słodowym ale i lekko gorzkim finiszem. Bardzo smaczna (7/10). Browar oceniam na plus, co w tym rejonie Czech jest wyróżnieniem raczej rzadkim.

Jako że zrobiło się już ciemno, a reszta dotarła do miasta, udaliśmy się na ulicę Stodolni. Cóż mogę powiedzieć – słyszałem, że to już nie to, co kiedyś. Kiedyś to ja tu nie byłem, mogę więc tylko stwierdzić, że obecnie jest świetnie i niezbyt mnie interesuje, jak było kiedyś. Jest bardziej kameralnie niż w nieodległych miejscach imprezowych (Mariackiej w Katowicach czy Dolnych Młynów w Krakowie), ale: są fajne knajpy (np. Dublin Pub), fajne kluby (Mex), fajne, eee, kluby które się czasami odwiedza w ramach wieczorów kawalerskich (Hell pozostaje jedynym sympatycznym miejscem tego typu, do którego mnie zaciągnięto, w dodatku jedynym, w którym można było podziwiać tancerkę uskuteczniającą akrobatyczne sekwencje na wysokim poziomie technicznym; szkoda tylko, że musi zarabiać na życie w taki sposób), jest nawet coś takiego jak Cafe de la Ostrava, w którym ponoć można kupić… zresztą, nieważne co, w każdym razie na miejscu zastaliśmy tylko klasycznego menela, który dosłownie rozłożył się w jednej z sal, wypełniając pomieszczenie fetorem swojego rozkładu. No, to miejsce w zasadzie można sobie odpuścić, choć tylna, klimatycznie oświetlona sala z lożami jest bardzo fajna i mocno odstaje pod każdym względem od spelunowatego frontu. Rzecz jasna wybór piwny na ulicy niezależnie od lokalu jest mocno ograniczony, a Guinness wydaje się być w tym miejscu szczytem ekstrawagancji, ale z drugiej strony Urquell oraz Ostravar są jedynymi znanymi mojej osobie rzeczywiście bardzo udanymi koncernowymi czeskimi pilsami, więc jak się ma odpowiednie towarzystwo, to naprawdę ciężko narzekać. Generalnie ulica bardzo mi się spodobała i z miłą chęcią tu jeszcze wrócę. Było tak fajnie, że zapomniałem robić zdjęcia, wskutek czego na dysku mam jedynie ujęcie opustoszałej ulicy za dnia oraz jedno z klubu Mex. Dobre i to.
Minusem jest część przyjezdnych Polaków (momentami miałem wrażenie, że stanowią większość bawiących się), spośród których część zachowuje się jak Angole w Krakowie, co spowodowało u mnie poczucie zażenowania ale i zrozumienia dla tych Czechów, którzy to widzą i nie pałają w związku z tym do nas sympatią. Rzecz jasna, była to mniejszość przyjezdnych, ale za to najbardziej rzucająca się w oczy. Swoją drogą, grupy Polaków krążące po Stodolni, często w przebraniach, w grupach jednopłciowych, jednoznacznie wskazują na to, że sporo naszych rodaków wybiera się tutaj na wieczory kawalerskie oraz panieńskie. Oczekiwania przyjezdnych bywają przy tym dość różne, jak w przypadku pewnej polskiej blondynki, która jeszcze przed wyjściem na miasto nagle ukazała się w drzwiach jednego z naszych pokoi ubrana w samą bieliznę erotyczną i spytała się, czy jej pomadka na usta nie jest czasami zbyt wyzywająca. Raczej nie była.

Wypad do Ostrawy jest więc fajnym pomysłem, szczególnie jak się np. mieszka w północnych rejonach Polski, wybiera się samochodem na południe i musi gdzieś po drodze przenocować. Tutaj i dobrze zje, i smacznie wypije, i się pobawi. Polecam.

U Skakaveho Ponika 4738015424067488523

Prześlij komentarz

emo-but-icon

Strona główna item

Popularne wpisy (ostatni miesiąc)